Migracja jest taką formą mobilności przestrzennej, w następstwie której przemieszczająca się osoba zyskuje nową oś, wokół której oscyluje to, co potocznie nazywamy życiem. Można więc powiedzieć, że żyjemy wtedy, gdy ruch przemienia się we względną stabilizację. Choć oczywiście nigdy nie „zastygamy” zupełnie.
Powiedzcie mi, czy istnieje jakaś zasadnicza różnica pomiędzy „emigracją” i „imigracją”? Przecież oba pojęcia pochodzą od słowa „migracja” (z łaciny „migratio”), czyli według słownika języka polskiego PWN przemieszczenia terytorialnego, związanego ze względnie trwałą zmianą miejsca zamieszkania. Innymi słowy, migracja jest taką formą mobilności przestrzennej, w następstwie której przemieszczająca się osoba zyskuje nową oś, wokół której oscyluje to, co potocznie nazywamy życiem. Można więc powiedzieć, że żyjemy wtedy, gdy ruch przemienia się we względną stabilizację. Choć oczywiście nigdy nie „zastygamy” zupełnie. Brak ruchu, czyli zmiany, to rzecz jasna, brak życia. Różnica pomiędzy tymi dwoma pojęciami – emigracją i imigracją – dałaby się więc na pierwszy rzut oka sprowadzić do różnicy między pierwszymi literami „e” i „i”. Powinna zatem być prawie niezauważalna, prawda?
Niemniej jednak z praktyki i obserwacji wiemy, że nawet niewielka różnica, zmienia wiele. Bo pojęcie „emigracja”, czy „emigrant” to wyrazy aktywnego samookreślenia, językowe narzędzia pozwalające nadawać sens naszemu życiu. To JA wyjeżdżałem lub wyjeżdżałam (zwłaszcza, że wśród migrantów zarobkowych jest wielu kobiet), nawet jeśli na moją decyzję miały wpływ różnorakie czynniki zewnętrzne (np. niesprzyjające okoliczności, rzeczywistość nieprzystającą do marzeń, bądź różnego rodzaju problemy osobiste). Sam ten ruch może być powodem do dumy i dowodem na moją sprawczość. Poza tym określenie emigracja jest otoczone nimbem odwagi i godności, zakorzenionym w historii Polski. Słowo „emigrant” wywołuje skojarzenia ze szlachetną postawą odwagi do kierowania własnym życiem w obliczu wszelkich trudności, według zasady „lepiej umrzeć stojąc, niż żyć na kolanach”. Nic dziwnego więc, że niektórzy uważają miano „emigranta” niemalże za tytuł honorowy. Nawet wtedy, gdy okazuje się, że w kraju emigracji miejscowi patrzą na przyjezdnych i ich kraj pochodzenia z mniej lub bardziej ukrywanym poczuciem wyższości. Dają odczuć niemal na każdym kroku, że prawdziwa „cywilizacja” jest tu, w ich kraju. I tylko tu. Kibice, jeśli są jacyś wśród czytelników, doskonale wiedzą, że w świecie, w którym zwycięzca może być tylko jeden, da się całkiem wygodnie funkcjonować także tam, gdzie przeważnie większość drużyn się plasuje, czyli z dala od podium. Liczy się przecież uczestnictwo w samej grze.
Inaczej przedstawia się jednak postrzeganie pojęcia „imigrant”. Imigrantem się nie jest, imigrantem się zostaje. I to nie z własnej woli. To określenie nadają nam inni, najczęściej by wyrazić naszą obcość i swoją wobec nas wrogość. Świetnie widać to stawanie się imigrantem na przykładzie licznych pobić i napadów na osoby o „niepolskim” wyglądzie, w rzeczywistości Polaków z krwi i kości, ale za to z dłuższą brodą, chustą, czarnymi włosami czy „arabską” karnacją. Nie ważne, skąd „oni-imigranci” są, liczy się tylko, kim stali się w naszych oczach. Tacy jak „oni” są rzekomo odpowiedzialni za wszystko, co złe: za utratę pracy, za zmiany obyczajów, a w szczególności za zmianę podziału ról między płciami, za trudności w pozyskiwaniu bądź utrzymaniu „należytej” pozycji naszego kraju na arenie międzynarodowej itd. Inaczej rzecz ujmując, imigrant to osoba, która staje się symbolem głębokiej zmiany społecznej. Zmiany, nad którą nie mamy kontroli, a której się boimy. Choć chyba sami do końca nie wiemy, czego boimy się bardziej, konkretnej zmiany, czy też braku kontroli nad nią. Warto sobie jednak uświadomić, że nie ma na świecie takiej zmiany, której można rzeczywiście uniknąć, czy zakazać.
Jest łatwo imigrantów „zdelegalizować” i opluwać, budować chroniące przed nimi mury. Tylko właściwie po co? Taki mur otacza w rzeczywistości nas samych. Plując na innego, szkodzimy sobie sami. Pewnie ktoś powie, że wolałby w takim razie być emigrantem, a nie imigrantem. Prawda jest jednak taka, że można zostać imigrantem i nigdy nie poczuć się emigrantem. Jest to natomiast właściwie niemożliwe, by czując się emigrantem, nie zostać przez innych nazywanym imigrantem. Nigdy nie uciekniemy od trucizny, którą sami raczymy innych w naszym bliższym lub dalszym otoczeniu. Zanieczyszczenie systemów wartości i komunikacji międzyludzkiej, tak jak zanieczyszczenie środowiska, dotyka nas wszystkich. Wyjście jest jedno – trzeba powtarzać sobie jak mantrę, że nie ma emigracji bez imigracji. We współczesnym świecie funkcjonują one jak naczynia połączone. By wam, jako potencjalnym emigrantom, nigdzie nie zdarzyło się doświadczyć braku empatii, odmowy spojrzenia waszymi oczami i przez pryzmat waszych potrzeb, to warto postarać się o szacunek i lepsze warunki życiowe dla imigrantów. Wam wtedy też będzie lepiej, bez względu na to, jak ułoży się wasze życie. Lepiej tu i teraz. Lepiej wszędzie i zawsze.